Ostatnie tygodnie są ciężkie. Myślę sobie czasem, że powinnam uważać na słowa, których używam, jednak... cóż. Któregoś dnia zdarzyło mi się pomyśleć, że czuję się bardzo pokaleczona: emocjonalnie, po mijających miesiącach. Parę dni później stłukłam dwa kieliszki, kalecząc się cienkim szkłem, parę dni później myjąc ostrze blendera "poprawiłam". W mniej lub bardziej niejasnych okolicznościach pojawiło się jakieś zadrapanie na mojej stopie, czerwona kreska......
.. budzi we mnie mnóstwo emocji. Nie bardzo umiem się w nich na razie rozeznać, choć stale próbuję. Tego lata po raz pierwszy zaczęło mi się zdarzać pójść na chińskie jedzenie niedaleko mieszkania, celowo zostawając w domu telefon, mieć taki czas tylko dla mnie, z pysznym jedzenem, gapieniem się na zieleń, przechodniów, przejeżdżające samochody i myśleniem o wszystkim i o niczym. Tego lata...
Pisałam o nim nieraz, jeszcze na starym blogu. Pan Uśmiech. Człowiek, który był wsparciem, kiedy było naprawdę źle, kiedy dopadły mnie ataki paniki i kiedy czułam się naprawdę paskudnie -fizycznie i psychicznie. Znajdował czas, kiedy tego potrzebowałam, nie uciekał od moich łez, sprawiał, że się uśmiechałam, choćby i przez łzy, rozśmieszał. Rozsądnie wyznaczał granice, wszak nie chciałby zostać źle zrozumiany, jeśli jest zaręczony...
Lekcja nadal do odrobienia: to, że ja się zmieniam (choć nie jakoś drastycznie i z dnia na dzień), nie znaczy, że inni się zmieniają jakoś diametralnie. Powrót do jakiejś znajomości może mieć sens, jeśli po prostu rozluźniły mi się z kimś relacje, nie jeśli były jakieś punkty zapalne i przez to rozeszły się drogi. W kwestii antypatii i zastrzeżeń jestem zaskakująco stała, nieważne...