Usłyszeć to, czego nie chciałaś usłyszeć...

14:04


Doświadczenia ostatnich tygodni są dla mnie cenną lekcją. Trudne jest dla mnie poskładanie w całość tego, co mi się plątało w głowie, splatało ze sobą, zmieniało postać i mieszało w emocjach. Spróbuję napisać o tym tak, by nie zamotać, a rozjaśnić, krok po kroku.

Myślę, że szalenie łatwo jest słuchać tego, co przynajmniej w części zgadza się z naszą własną opinią - o sobie, o innych ludziach, o sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Usłyszeć coś, co chcieliśmy usłyszeć - spoko. Usłyszeć coś, co mieliśmy w głowie, ale ktoś to za nas ubrał w słowa - jeszcze bardziej spoko. A co jeśli mamy jakąś swoją wizję danej sytuacji i ktoś nam mówi coś z tą naszą wizją totalnie sprzecznego? I jeśli po początkowym "ale wcale tak nie jest" przychodzi refleksja, że... no może jednak niekoniecznie mam rację? Nie jest to przyjemne i myślę, że nie tylko ja mam z tym problem.

W takiej właśnie sytuacji znalazłam się niedawno. Oczywiście, zawsze mogę odrzucić to, co usłyszałam, nikt mnie przecież nie zmusza, bym nagle zmieniła zdanie. Co jednak, jeśli zarazem przywiązana do własnych poglądów, w pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że choćbym nie wiem, jak chciała się buntować, odrzucać to co usłyszałam i mówić, że właśnie, że jest inaczej, to jest to jakaś forma samooszukiwania się?

Jednak jeszcze inną rzeczą jest to, że to się zadziało na dwóch różnych płaszczyznach. Jedna z nich to ta, która dotyczy przekonań, których aktualnie się boleśnie pozbywam, druga - cóż, dotyczy sprzeczności w tym, co sama uważam za problem, a tym, co faktycznie może tym problemem być.

W tej pierwszej płaszczyźnie zamęt polega na tym, że zostałam dość boleśnie skonfrontowana z moimi własnymi przekonaniami odnośnie tego, co mnie karmi, co mnie podnosi na duchu, co pomaga w chwilach, kiedy jest źle. Od dawna byłam przekonana, że słowa są dla mnie ważne, że pragnę słyszeć, że komuś na mnie zależy, że obchodzi go, co czuję, ale też, że możemy sobie porozmawiać o szeroko pojętym życiu, emocjach i w ogóle. Że to coś dla mnie szczególnie cennego i że bez tego nie czuję się dobrze.

OK, miałam więc relację, gdzie milion razy słyszałam, jak drugiej osobie na mnie zależy, dużo rozmawialiśmy o swoich nawzajem sprawach, o życiu, no o wszystkim. A gdzieś obok następowała erozja, coś się kruszyło, czułam, że już nie jest tak samo, ale nie byłam w stanie temu zapobiec, choć próbowałam. W innej z kolei relacji rozmawialiśmy o rzeczach ważnych i było cudownie, co nie przeszkodziło temu, że druga osoba to później podsumowała, że "momentami nie mieliśmy wspólnych tematów i generalnie jesteśmy z innych światów, z innej bajki", co mnie mocno zabolało, bo ja odbierałam to zupełnie inaczej. Więc pytanie, które się nasuwa: co z tego, że ktoś mi dawał to, czego tak mocno pragnęłam (inna rzecz czy potrzebowałam), skoro ostatecznie skończyło się dziurą w sercu? Trochę, jakby koszt odrobiny przyjemności był okropnie wysoki.

I była jeszcze inna rozmowa, pisanie z kimś właściwie, które obaliło moje przekonanie, że kiedy mi źle, najbardziej potrzebuję czyjejś obecności, że potrzebuję ciepłych słów, przegadania tego, co boli. Teraz, po tej rozmowie, dochodzę do wniosku, że czymś, co mnie ożywia w tych gorszych momentach,  bardziej jest to, że ktoś znajdzie dla mnie czas, że czasem dosadnie coś podsumuje, albo obróci w żart, a czasem zrobi coś innego, równie cennego, a czuję się bardziej zrozumiana i zaopiekowana niż przy milionie słów, które niewiele mają wspólnego z tym, czy faktycznie czuję że mi to pomogło. Inna rzecz, że mam taką myśl, że powinnam bardziej cenić ludzi, którzy są w stanie powiedzieć mi coś niepopularnego, a niekiedy i przykrego ale prawdziwego.

W tej drugiej płaszczyźnie mam takie poczucie, że z jednej strony czułam ból i nie za bardzo wiedząc, jak go zinterpretować, snułam jakieś swoje przemyślenia, desparacko próbując się z tego bólu wyzwolić, a z drugiej usłyszałam, że może punkt ciężkości leży gdzie indziej - i był  w tym sens. Coś, co mi umykało, bo za bardzo się skupiałam na sobie, na własnych odczuciach, co było zresztą mocno podsycane myśleniem o sobie dość czarno, popłynęłam w tej materii więc poniekąd mam za swoje.

To taka sytuacja, kiedy słyszę coś, na co najpierw chciałabym się oburzyć, że wcale nie, że nie jest tak, jak mówisz, odrzucić to. To, jak silne te odczucia były wtedy we mnie, daje mi do myślenia, jak bardzo się bronię przed przyznaniem, że... cóż, nawaliłam. Albo może inaczej: pozwoliłam, by emocje wzięły nade mną górę, przestały być drogowskazem a stały się więzieniem. I... chyba za dużą wagę do nich przywiązałam, pozwoliłam, by zwiodły mnie na manowce, bo emocje emocjami, ale zdążyłam chyba zapomnieć, że to nie wszystko. Inna rzecz, że nic z tego co usłyszałam, nie było oderwane od rzeczywistości. Po pierwszym "buncie" byłam w stanie dostrzec, że to nie stwierdzenia wyrwane z kontekstu, a puzzle, których brakowało. I że dopiero z nimi całość tego "obrazka" zaczyna nabierać sensu. Zniknęło też gdzieś przy okazji poczucie, że nic z tego wszystkiego nie rozumiem, że jest ból, którego nie umiem uniknąć.

You Might Also Like

0 comments

Subscribe